Wstaliśmy po piątej. Zmieliłam dwanaście gramów na małą kawkę, drugą zrobiłam do kubka na drogę. Zjadłam za dużo kanapek z masłem, bo uwielbiam kanapki z masłem. Spakowałam stanowczo za dużo przedmiotów, głównie ubrań, upewniłam się, że mam co czytać, w ostatniej chwili dorzuciłam laptopa w naiwnej nadziei, że coś napiszę (nie bez powodu była naiwna).
W Warszawie byliśmy w niecałe trzy godziny, co zszokowało nas o tyle, że jeszcze nie tak dawno zajmowało to dwa razy tyle. Pierwszy przystanek: Stara Miłosna. Piękna, prawda? Uroku może odejmować fakt, że zatrzymaliśmy się w McDonaldzie na drugą (W.) i trzecią (moją) kawę oraz w celu pierwszej zmiany odzienia. Miałam poznać człowieka-legendę, przyjaciela W., o którym słyszałam tyle, że miałam wrażenie, jakbyśmy się od lat znali.
K. mieszka pod Warszawą, w miejscu, z którego nie chce się wyjeżdżać. Powolna kawka na tarasie (czwarta i piąta), domowe brownie, ognisko, a w koło tylko las.
Klimat zmieniliśmy drastycznie, wbijając się w garniaki. W Warszawie czekał nas czerwony dywan i Rafał Olbiński świętujący swoje 80. urodziny. Pół roku po fakcie. Ale co to było za świętowanie! Doskonały spektakl, fragmenty własnej książki czytanej na scenie, tort figowy z bitą śmietaną. I śmietanka towarzyska.
Mam zdjęcie na ściance, możemy wracać do rzeczywistości.