Ja was przepuszczę, ale możecie mieć problemy po przylocie do Meksyku, bo nie macie biletu na wyjazd – ostrzegł pracownik lotniska wręczając nam karty pokładowe. Spojrzałyśmy na siebie, później na niego, jednogłośnie stwierdzając: dobra, ogarniemy na miejscu.
I dobrze zrobiłyśmy, bo na miejscu nikt nie zapytał nawet o nasz wyjazd. Meksyk przywitał nas z otwartymi ramionami.
W stolicy spędziłyśmy zaledwie trzy dni, a biorąc pod uwagę okoliczności, w zasadzie jeden pełny dzień, no może jeden i jedną czwartą. Gdzieś z tyłu głowy mam poczucie, że dałam zarówno miastu, jak i całemu krajowi za mało czasu i uwagi, na którą zasługuje. I dlatego od tygodni próbuję sklecić kilka zdań o Meksyku, bez większego skutku. Ale to oznacza jedno – jest po co wracać! A tymczasem co nieco o tym, czego udało nam się doświadczyć.
Mexico City to miasto muzeów, jest ich więcej niż w Paryżu czy Nowym Jorku. A my wybrałyśmy jedno – dom i pracownię Fridy Kahlo i Diego Rivery, tę bardziej popularną, bo dopiero później dowiedziałam się, że w Meksyku są dwa charakterystyczne niebieskie domy, należące kiedyś do pary. Pomijając sam fakt, że to po prostu bardzo dobrze zrobione muzeum, w nieprzypadkowy sposób przeplatające historię Fridy z jej twórczością na różnych etapach życia, to pozwoliło mi zobaczyć człowieka, o jakiego istnieniu nie miałam pojęcia.
Bo Fridę niby kojarzyłam, znałam część jej dzieł, liznęłam historii, ale do tej pory była dla mnie po prostu specyficzną, trochę dziwną artystką tworzącą dzieła, które do końca nie rozumiałam. I nie za bardzo chciałam zrozumieć. A w muzeum jakby ktoś na każdym kroku szeptał mi za plecami: Hej, to nie jest po prostu dziwne, kryją się za tym doświadczenia, historia, emocje i pustki nie do zapełnienia. I niby człowiek wie, gdzieś z tyłu głowy ma świadomość, że może być milion powodów, dla których ktoś robi coś tak, a nie inaczej, a jednak często zapomina i dobrze sobie to raz na jakiś czas przypomnieć, uświadomić, że każda pozorna dziwność ciągnie za sobą niewidzialny ogon splotów wydarzeń, które do niej doprowadziły. I tak miałam z Fridą. „Ach, to dlatego!” Twarda z niej była babka, a przy tym wrażliwa ogromnie.
Po uczcie dla ducha i umysłu przyszedł czas na ciało. Rany, jak ja czekałam na to meksykańskie jedzenie! I kiedy ktoś pytał, co będziemy robić w Meksyku, odpowiadałam: no jak to co? Jeść! Tacos, burritos, nachos z milionem sosów, quesadillas… Wszystko w ilościach nieprzyzwoitych. Nieopodal muzeum znalazłyśmy restaurację, całkiem nieźle ocenianą, pełną gości w dodatku. I zamówiłam, obok Corony z limonką, to swoje wymarzone meksykańskie burrito.
I właśnie tym wymarzonym meksykańskim burrito się zatrułam. Bardzo śmieszne, panie Losie.
Przedreptałyśmy to miasto, spróbowałyśmy świetnych churros i kawy, mniej świetnych burritos, obserwowałyśmy, porównywałyśmy do Europy, bo momentami Mexico City przypominało nam europejskie miasta. Wchodziłyśmy w szare i kolorowe uliczki, podglądałyśmy pucybutów, o których trudno w naszej szerokości geograficznej. I spacerowałyśmy miastem, które w ekscytacji przygotowywało się do obchodów Dnia Niepodległości.
I właśnie z powodu tego dnia musiałyśmy wybrać: polecane przez wszystkich Muzeum Antropologiczne czy prekolumbijskie miasto Teotihuacan. Ale o tym już następnym razem.